O nas
Kontakt

Powrót do Śródziemia w drugim sezonie Pierścieni Mocy jest przeciętny

Laura Kowalczyk

Morfydd Clark as Galadriel

Twórcy drugiego sezonu serialu „Władca Pierścieni: Pierścienie Mocy” na Amazon Prime Video popełnili kardynalny błąd, zakładając, że nam zależy, nie podejmując żadnych działań, aby to osiągnąć.

Podobnie jak dwa lata temu, w czerwcu, „Dom Smoka” powrócił na nasze ekrany po swoim pierwszym sezonie, tak teraz inny ważny serial fantasy z 2022 r. „Władca Pierścieni: Pierścienie Mocy” powraca z drugą odsłoną.

Podczas gdy oczekiwanie na drugi sezon „Domu Smoka” było dla fanów udręką, samo oglądanie pierwszego sezonu „Pierścieni Mocy” było niestety równie bolesne.

W ciągu ośmiu odcinków serial przedstawia historię Śródziemia w Drugiej Erze, tysiące lat przed wydarzeniami z ukochanej oryginalnej trylogii JRR Tolkiena.

Mimo miliardów, jakie Jeff Bezos był gotów przeznaczyć na projekt mający na celu wprowadzenie własności intelektualnej „Władcy Pierścieni” do kas Amazona, nie podjęto żadnych działań, aby stworzyć wciągającą, dramatyczną historię, która mogłaby zainteresować widzów.

Na pierwszy rzut oka na otwierający odcinek sezonu 2, ten sam problem z pierwszym przeważa. Po raz kolejny wyraźne łuki dramatyczne, empatyczne postacie i ostre dialogi zostały umieszczone na drugim miejscu za efektownymi wizualizacjami i głębokimi nurkowaniami w wiedzę.

Już na samym początku mamy retrospekcję tego, jak Sauron znalazł się na tratwie na oceanie na początku pierwszego sezonu. To rodzaj głębokiego pytania, o którym chciałby wiedzieć tylko fan. Obsesja pierwszego sezonu na punkcie pochodzenia Saurona – temat nieinteresujący fanów filmów i niespójny dla fanów książek – nie potrzebowała tych drobnych szczegółów. Nie było też potrzeby mylącego cameo Jacka Lowdena jako Saurona, aby rozpocząć sezon od pytań widzów, czy aktor z pierwszego sezonu Charlie Vickers został anulowany.

Charlie Vickers jako Sauron

Szybko wracamy do czasu teraźniejszego (tysiące lat przed Frodem), a Galadriela kłóci się z Elrondem o to, czy pierścienie, które wykuli z Sauronem – zanim dowiedzieli się, że popełnił błąd – powinny być nadal używane zgodnie z ich przeznaczeniem, czyli powstrzymaniem zaniku magii w Śródziemiu.

To właśnie w tych wymianach zdań mój problem z pierwszym odcinkiem staje się najbardziej widoczny. Elfy mówią z pewnością o tym, jak ważne jest zrobienie wszystkiego, co konieczne, aby uratować Śródziemie. Dla nich rozważanie, czy te pierścienie są ich wybawcami, czy też powstrzymują ich zagładę, ma ogromne znaczenie.

Ale wszystko to zakłada, że ​​jest to dla nas, widzów „Rings of Power”, ważne. Minęły dwa lata, odkąd zbyt skomplikowane, ledwo przeplatające się wątki fabuły pierwszego sezonu skrystalizowały się w rzekomo poważne stawki: Orkowie powstają, Mordor został stworzony, a Sauron powraca.

Czy to może być magia?

Przeciętny widz ledwo pamięta szczegóły powolnego pierwszego sezonu, nękany przez postacie, które podkreślają wagę tematów, nie sprzedając ich poprzez swoje czyny lub osobowości. Podczas gdy te błyszczące elfy debatują nad zaletami tych pierścieni, zakładają, że w ogóle obchodzi nas los Śródziemia.

Oryginalna trylogia Petera Jacksona zbudowała ogromną rzeszę fanów Śródziemia na szczycie legionu miłośników fantasy, którzy znają książki Tolkiena. Większość widzów będzie zainteresowana Śródziemiem, ale nie tym. Każda postać w tym serialu przemawia z ceremonialną ważnością, ale nie ma w nim żadnej lekkości, wielkich bohaterstw ani osobowości, do której moglibyśmy się przyczepić, tak jak w przypadku filmów Jacksona.

Najczęstszym błędem twórców „Pierścieni władzy” jest założenie, że skoro widzowie spędzili ponad dziewięć godzin w świecie Jacksona, to my również powinniśmy być tak samo zaangażowani w świat Amazonu.

Robert Aramayo jako Elrond

Oprócz elfów, pierwszy odcinek ponownie zapoznał nas z Harefootami i Gandalfem – z tym że on nie jest Gandalfem, ale wyraźnie nim jest – w ich podróży… gdzieś. Nawet z rozszerzonym przypomnieniem na początku odcinka, sama liczba wątków fabularnych sezonu pierwszego, wszystkie bez wyraźnej trajektorii narracyjnej, sprawia, że ​​trudno za tym nadążyć.

Jasną stroną jest to, że teraz Gandalf-nie-Gandalf mówi pełnymi garściami, a Daniel Weyman udaje Iana McKellena najlepiej, jak potrafi, podczas gdy Harefootowie nadal są słodkimi, choć zbędnymi, sobowtórami hobbitów.

Wszystko wygląda co najmniej znakomicie. Około 150 milionów dolarów (135 milionów euro), które kosztuje każdy sezon tego serialu, nie idzie na marne. Zdjęcia plenerowe i najwyższej klasy efekty komputerowe sprawiają, że wygląda to tak samo, jak wysokobudżetowa wersja Śródziemia, na jaką liczył Bezos. Od sielankowych wędrówek Gandalfa (przepraszam, Obcego) po wsiach po sceny z orkami, które zapewniają poziom brudu i szorstkości, jest to w pełni zrealizowana wizja Drugiej Ery świata fantasy.

Dodatkowo, z zapowiedzi reszty drugiego sezonu wynika, że ​​serial może nabrać rozpędu. Nadchodzą wielkie bitwy o losy Śródziemia, gdy Sauron rośnie w siłę, rozdając pierścienie każdemu chętnemu przechodniowi. Będziemy mogli również nadrobić zaległości w tym, co dzieje się w Númenorze, i dowiedzieć się o uroczej parze krasnoludów wykluczonych ze swojego królestwa.

Pierwszy sezon również poprawiał się w miarę upływu czasu, ponieważ niekończące się ustawianie miejsc zostało zastąpione bombastycznymi elementami scenografii. Jeśli serialowi uda się sprawić, że będziemy się przejmować, gdy ta sama zmiana nastąpi w ciągu następnych siedmiu odcinków, możemy dostać ekscytujący serial „Władca Pierścieni”, o którym Bezos zawsze fantazjował.