Godny siostrzany album ich pierwszego albumu z 2023 roku „First Two Pages of Frankenstein”, czy może więcej tego samego w wykonaniu słynnych alt-rockowców?
Zaledwie pięć miesięcy po wydaniu dziewiątego albumu, refleksyjnego „First Two Pages of Frankenstein”, słynny amerykański zespół rocka alternatywnego The National wydał towarzyszący mu album „Laugh Track”.
Wydany cyfrowo w poniedziałek (z wydaniem fizycznym w listopadzie), zaskakująca kontynuacja zespołu obejmuje stonowany nastrój ich pierwszego wydawnictwa z 2023 roku, dodając po drodze kilka mocniejszych momentów. Jak na album powstały głównie w wyniku tych samych sesji nagraniowych, zasługą zespołu jest to, że „Laugh Track” nie brzmi jak zbiór fragmentów/resztek ze stron B.
Jednakże, chociaż niektóre utwory z siostrzanej płyty „Frankensteina” zyskały nową dynamikę, niestety wydają się one odrobinę przewidywalne i nigdy nie udało się wywołać uczucia odmładzania, które towarzyszyło niektórym z ich wcześniejszych wydawnictw – lub tym, co pozostaje wizytówką zespołu Ostatni świetny album, „Trouble Will Find Me” z 2013 roku.
Podobnie jak w tytule, po raz kolejny pojawia się przypływ (czasami żartobliwie nihilistycznej) melancholii, która przenika przez całą treść liryczną. Widzisz, historia głosi, że utwory zawierające śmiech – czyli śmiech w puszkach – używane w amerykańskich serialach komediowych (a których pionierem był inżynier dźwięku Charles Douglas w swoim „Laff Box” w 1950 r. – każdy dzień jest dniem nauki) zostały nagrane w latach 50. XX wieku, co oznacza, że wiele śmiechu, jaki można usłyszeć w niektórych programach, nie pochodziło od publiczności na żywo, ale od ludzi, którzy od dawna nie żyli, a którzy wciąż śmieją się z grobu. Podobnie jak ten chorobliwy faktoid, duża część treści „Laugh Track” dotyczy dobrze udokumentowanej niedawnej depresji frontmana Matta Berningera i dwoistości ludzkich emocji. W tym momencie jest to oczywiste, ponieważ The National udowodnili, że nie mają sobie równych, jeśli chodzi o badanie złożonych, walczących uczuć.
Album zaczyna się mocno od nastrojowego nowego singla „Alphabet City”, który może pochwalić się wspaniałymi aranżacjami smyczkowymi i elektroniką, które przypominają ich niedoceniany album „Sleep Well Beast” z 2017 roku. Następnie następuje utwór „Deep End (Paul’s in Pieces)”, który robi wrażenie bardziej energetycznym charakterem, w którym Bryan Devendorf ponownie zasiada na zestawach perkusyjnych, po tym jak na poprzednim albumie został w dużej mierze zastąpiony przez w dużej mierze pozbawione inspiracji, płochliwe rytmy elektro. To mile widziany powrót.
Potem następuje „Weird Goodbyes”, znany fanom utwór, wydany w 2022 roku i dziwnie pominięty w „Two First Pages of Frankenstein”. Szybka, synth-popowa ballada z udziałem Justina Vernona z Bon Iver sprawdza się dobrze i dobrze przechodzi w „Turn Off The House”. Utwór ma przyjemny, graniczny akustyczny początek Sufjana Stevensa, z pewnymi pełzającymi falami elektronicznymi, które również dobrze pasowałyby do „Sleep Well Beast”. „Raportujesz się / jesteś już od tego wolny” – ubolewa Berninger pod koniec utworu. I całkiem trafnie, bo tu następuje ratunek: środkowa część albumu przechodzi w coś zupełnie wolniejszego, a zainteresowanie zaczyna słabnąć – nawet wśród zagorzałych fanów.
Syntezatorowy „Dreaming”, słodko-gorzka ballada „Hornets” o załamaniu komunikacji w związku i „Tour Manager” nie pozostawiają po sobie większego wrażenia, natomiast niekwestionowanym niewypałem albumu musi być niczym ballada „Coat On A Hook” ’ i jego dowcipne teksty o lęku społecznym na imprezie. W przeszłości zespołowi radziło się to lepiej, zwłaszcza przy „Slow Show”, a ta pełnoprawna parodia ponurej piosenki National sprawia, że żałujesz dni, kiedy Berninger śpiewał o opieraniu się o ściany, podczas gdy one się odchylały („Slow Show”) lub zasugerowanie słuchaczowi popularnego fetyszu kochających mężczyzn „baletnicy na stoliku do kawy, kutasa w dłoni”.
To prawda, że porównywanie jest niesprawiedliwe, a zespół ewoluował od wcześniejszych, bardziej ironicznych dni „Alligator” i „The Boxer”, w kierunku wolniejszych temp i rozległej przestrzeni wszystkiego, co melancholijne. Jednakże ostatnimi albumami, takimi jak „Trouble Will Find Me” i „Sleep Well Beast”, udowodnili, że nadal mają w sobie pewną bezpośredniość i mogą zagłębić się w tematy zmartwień i rozczarowań, nie brzmiąc przy tym na oczyszczonych.
Utwór tytułowy z udziałem Phoebe Bridgers (która pojawiła się w poprzednich utworach „This Is’t Helping” i „You Mind Is Not Your Friend”) nieco ożywia sytuację, ale nawet jeśli głosy Berningera i Bridgersa dobrze się uzupełniają i dodają piosence nawiedzonego wymiaru, czegoś brakuje. Wydaje się, że jest podobnie i tylko pogłębia podejrzenie, że wiele z tych tematów związanych ze znieczulającym przygnębieniem potępiającym depresję i stany lękowe zostało poruszonych w mniej powtarzalnych i ponurych balladach, które sprawiają wrażenie… cóż, środka znieczulającego.
Jeśli chodzi o wyznaniowy „Space Invader”, rodzaj emocjonalnego inwentarza wypełnionego pytaniami „Co by było, gdyby?” („Co by było, gdybym nigdy nie napisał tego listu / Wsunąłem się do okładki płyty, którą ci dałem / A gdybym został w pociągu C do Lafayette / A co, gdybyśmy się nigdy nie spotkali”), zostaje wykupiony przynętą i zmień utwór w połowie utworu, gdzie długie i porywające instrumentalne crescendo dodaje utworowi tak potrzebnej energii. Dziękuję braciom Dessner i waszym zagrywom gitarowym.
Na szczęście ta werwa nadal kończy się wspaniałym podwójnym dotknięciem. „Crumble” to genialny duet z Roseanne Cash (córką Johnny’ego i June), który czerpie z country; i epicka piosenka zamykająca „Smoke Detector”.
Ten ostatni to ośmiominutowy post-punkowy jam, podczas którego Berninger w końcu odpuszcza i dostarcza abstrakcyjną, wolną skojarzeniową poezję przy ostrzejszych gitarach. Zawiera znacznie bardziej inspirowane treści liryczne („Siedzę na podwórku w moich aptecznych kapciach / Przynajmniej nie jestem już na dachu”; „Historie o małpach i cyfrowych religiach / Jak życie na nutce ostatniego żywego gołębia ”) i jest wyjątkowym utworem na tym albumie, napędzanym jego surowością. „Spróbujmy po prostu zapamiętać najlepszych z nas” – mruczy Berninger.
„Smoke Detector” właśnie taki jest – przypomnienie, że po 11 piosenkach o różnej wartości jest to intensywna i hipnotyczna nagroda, która dowodzi, że zespół wciąż jest więcej niż zdolny do łączenia ponurej introspekcji i piosenek o rezygnacji z żywym zapałem słyszanym wcześniej w utworach jak „Turtleneck” z 2017 r. i album „Alligator” z 2005 r. To znakomicie przybliża nieco usypiający i znajomy tekstowo album.
„Laugh Track” może dobrze działać w połączeniu z bardziej zapadającym w pamięć melodyjnym „Dwómi pierwszymi stronami Frankensteina”, ale z powodu swojej samotności ma trudności z pozbyciem się etykiety „National by Numbers”. Mimo to przynajmniej mamy końcowe historie o małpach i cyfrowych religiach.
Czy ktoś mógłby sprawdzić, co się dzieje z ostatnim żyjącym gołębiem? Mamy nadzieję, że nic mu nie jest.
„Laugh Track” jest obecnie dostępny w wersji cyfrowej, a fizyczna wersja albumu trafi na półki w listopadzie.
The National rozpoczynają europejską trasę koncertową 21 września, koncertując w Irlandii (21.09), Wielkiej Brytanii (23-27.09), Holandii (29.09), Niemczech (30.09 i 01.10), Hiszpanii (4.09). /10) i Portugalii (05-07/10). Pozostała część trasy koncertowej w 2023 roku odbędzie się w USA.