Chilijski reżyser Pablo Larraín kończy swoją trylogię tragicznych kobiet biografią Marii Callas z Angeliną Jolie w roli głównej. Boska diwa czy może brakuje jej wysokich tonów?
Ostatni raz widzieliśmy Angelinę Jolie na dużym ekranie w 2021 roku, kiedy film Marvela został zmiażdżony, ale nie był tak zły, jak go pamiętasz Wieczni. W tym roku powraca z najtrudniejszą rolą w swojej karierze: wcielając się w najbardziej znaną i wpływową śpiewaczkę operową XX wieku – Marię Callas.
W reżyserii chilijskiego reżysera Pabla Larraína, który zamyka ostatnią część swojej trylogii o tragicznych kobietach, rozpoczętej premierą w Wenecji Jackie (2016) z Natalie Portman w roli Jackie Onassis i Spencer (2021), film biograficzny o księżnej Dianie z udziałem Kristen Stewart, który również zadebiutował na kanale Lido – Maria przedstawia Jolie wcielającą się w przerażającą rolę „La Divina”, w nowej interpretacji jej ostatnich dni spędzonych w Paryżu w latach 70.
Ta łykająca pigułki diwa nie śpiewała na scenie od ponad czterech lat i większość czasu spędza zamknięta w swoim wystawnym apartamencie, podczas gdy jej gospodyni Bruna (Alba Rohrwacher) gotuje jej omlety, a jej lokaj Feruccio (Pierfrancesco Favino) monitoruje jej codzienne przyjmowanie narkotyków. I to wtedy, gdy nie przygotowuje się do wywiadu z dziennikarzem (Kodi Smit-McPhee), o którym szybko się dowiadujemy, że jest halucynacją wywołaną narkotykami. Podpowiedź jest w jego imieniu: Mandrax, które jest ulubionym przygnębiaczem Callas.
Choć to może nie być jedyna rzecz, która jest fałszywa… Kto wie, kto lub co jest wytworem jej wyobraźni? W końcu lekarz Marii mówi jej, że „musi porozmawiać z (nią) o życiu i śmierci, o zdrowiu psychicznym i szaleństwie”. To wszystko może być podobne do Blondynkaa to, co jesteśmy świadkami, to gorączkowy sen o odrodzonych wspomnieniach ikony, migających przed jej oczami przed ostatnim tchnieniem…
Jednak w przeciwieństwie do polaryzującej biografii Marilyn Monroe w reżyserii Andrew Dominika, która była celowo fragmentaryczną i chaotyczną kroniką równie rozczłonkowanej psychiki, Maria sprawia wrażenie łagodniejszej i bardziej stonowanej.
Podobnie jak poprzednie trylogie, film opowiada o życiu kobiety, której sława uwięziła ją w więzieniu, które sama stworzyła. W odróżnieniu od znakomitego Jackie i coraz bardziej niezdarny SpencerJednakże, Maria utrzymuje widza na większym dystansie. Podzielony na trzy akty („La Diva”, „Important Truth” i „Curtain Call”) i jeden epilog zatytułowany „An Ending: Ascent” – który nieco zbyt rygorystycznie wykorzystuje oszałamiającą piosenkę Briana Eno o tym samym tytule – Larraín opisuje, jak mit Callas ją dusi i jak jej wielka miłość nadal ją prześladuje. Poprzez retrospekcje nakręcone w czerni i bieli dowiadujemy się, jak rozpoczęła związek z potentatem biznesowym Arystotelesem Onassisem (Haluk Bilginer), który ostatecznie zostawił ją dla Jackie Kennedy – pozwalając tym samym filmowcowi na zapętlenie pętli, jeśli chodzi o jego trzyczęściowy film.
Tylko nie spodziewajcie się cameo Natalie Portman. Ani żadnego szczególnego wglądu w słynną piosenkarkę.
Scenariusz autorstwa Stevena Knighta z Peaky Blinders sprawdza się dobrze, jeśli chodzi o jednowersowe teksty („Nie jestem głodny – chodzę do restauracji, żeby być adorowanym”; „Mam ochotę na uwielbienie”) i nie ulega hagiografii. Niestety, nigdy nie stawia żadnych celów poza „szczęście nigdy nie wytworzyło pięknej melodii” ani nie oferuje radykalnego podejścia do konwencji filmów biograficznych.
W tym eleganckim dramacie, który został pięknie nakręcony przez operatora Edwarda Lachmana, wciąż jest wiele do podziwiania. DP tworzy namacalnie piękne jesienne sceny, używając mieszanki 35 mm, 16 mm i Super 8 mm, aby dać Maria faktura, która przewyższa oba Jackie I Spencer.
Potem jest Jolie, która daje czadu, jeśli chodzi o odgrywanie legendarnej greckiej sopranistki urodzonej w Ameryce. To dobrze skalibrowany występ, ponieważ udaje jej się trzymać linii i nie stać się w pełni Normą Desmond, gdy mierzy się z niesławnie trudną diwą. Nie ulega też pełnym emocjom, ponieważ jej cierpienia i słabości od czasu do czasu wypływają na powierzchnię w mistrzowsko subtelny sposób. Szkoda, że zbliżenia jej śpiewu wydają się nie na miejscu, pomimo że Jolie podobno odbyła sześciomiesięczny trening wokalny do tej roli. Sekwencje, w których widzimy i słyszymy, jak śpiewa, nigdy nie osiągają wysokich tonów, ponieważ rozpraszająco wyglądają jak udawanie przez Jolie, a nie prawdziwe ucieleśnienie sławnej muzyczki i jej wyjątkowej postawy.
Niestety, na samym końcu filmu dochodzi do strzelania sobie w struny głosowe, ponieważ Maria ulega najbardziej irytującemu schematowi filmów biograficznych, pokazując autentyczne sceny z życia głównej bohaterki, torpedując w ten sposób zawieszenie niedowierzania, że Jolie jest Callas, w przeciwieństwie do aktorki naśladującej (choć imponująco).
Choć nie był to dźwiękowy policzek, na jaki wielu liczyło, Maria pozostaje angażującym listem miłosnym do Callas, niepozbawionym momentów pełnych emocji – najważniejszym z nich jest wzruszające spotkanie Marii z jej siostrą („Zamknij drzwi, siostrzyczko”… i podaj chusteczki), a także oszałamiające zakończenie, w którym psy diwy wykrzykują arię, podczas gdy Rohrwacher i Favino kradną show dzięki momentowi autentycznej czułości.
Szkoda, że pomimo wszystkich swoich zalet, film nie jest boską wersją „La Divina”, na jaką można było liczyć.
Maria miał premierę na Festiwalu Filmowym w Wenecji w ramach konkursu.