Skromny, ale głęboko poruszający film o jednym z najciemniejszych momentów w Irlandii, w którym główną rolę odegrała Cillian Murphy i wyjątkowa kreacja Emily Watson.
Filmy otwarcia na Berlinale nie zawsze należą do najmocniejszych.
Szczerze mówiąc, prawie zawsze są okropne. W tym momencie stało się to ciągłym żartem.
2019 rok Życzliwość nieznajomych z Billem Nighym próbującym używać rosyjskiego akcentu; Rok 2020 jest bardziej mdły niż mdły Mój rok Salingera; François Ozon jest tragiczny Piotra von Kanta w 2022 r.; Rebecca Miller jest śmiesznie biedna Przyszła do mnie ostatni rok…
Pamiętacie któryś z tych filmów?
Są szanse, że nie – i nie bez powodu. Jedynym zapadającym w pamięć filmem na tej liście niedawnych nieszczęść jest film Millera, ponieważ zawiera jedno z najbardziej niezamierzonych, zabawnych ujęć końcowych, składające się z kamery panoramującej nad wypełnioną widownią teatralną i kończącej się na łkającej Anne Hathaway w habitach religijnych.
Berlinale nie wie, jak wybierać filmy otwierające.
Ale w tym roku z wielką ulgą możemy stwierdzić, że festiwal przełamał klątwę, oferując film konkursowy jako swój występ otwierający, który robi wrażenie i zapada w pamięć. I podobnie jak w filmie Millera, także tutaj są stroje. Tyle, że nikt się nie śmieje.
Wyreżyserowany przez belgijskiego reżysera Tima Mielantsa (Peaky Blinders, Patryk), Takie małe rzeczy został z wyczuciem zaadaptowany przez dramatopisarza Endę Walsha (Głód) z noweli pod tym samym tytułem autorstwa Claire Keegan, współczesnej irlandzkiej autorki stojącej za nominowanym do Oscara dramatem Colma Bairéada Cicha dziewczyna. Akcja rozgrywa się w hrabstwie Wexford w 1985 roku w okresie Bożego Narodzenia i jest kameralnym dramatem o mrocznym momencie w historii: pralniach Magdalene. Były to instytucje prowadzone i finansowane przez Kościół katolicki we współpracy z państwem irlandzkim, w których między XVIII a XX wiekiem przetrzymywano około 30 000 irlandzkich kobiet. Film jest słusznie poświęcony szacunkowo dziesiątkom tysięcy kobiet umieszczonych w zakładach opiekuńczych w latach 1922–1996, kiedy zamknięto ostatnią z pralni.
Tę zbiorową irlandzką traumę poruszało kilka filmów – najbardziej godnym uwagi jest palący dramat Petera Mullana z 2002 roku Siostry Magdalenki. Jednak w odróżnieniu od filmu Mullana, Takie małe rzeczy skupia uwagę na społeczności poza niesławnymi przytułkami, zamiast zanurzać widza w brutalnym portrecie przedstawiającym, jak tysiące „upadłych kobiet” zostało przymusowo umieszczonych w zakładach psychiatrycznych i wykorzystywanych w tych zakładach psychiatrycznych.
Przenosząc uwagę na świat zewnętrzny, poznajemy Williama „Billa” Furlonga (Cillian Murphy), ojca pięciorga dzieci w średnim wieku i handlarza węglem, który dowiaduje się o molestowaniu mającym miejsce w miejscowym klasztorze. Budzi się i dostrzega współudział swojej społeczności, co pozwoliło na kontynuację przemocy, co zmusza go do skonfrontowania się z własną traumą z dzieciństwa – a także dokonania wyboru.
Napięcie w filmie bierze się z tego, czy Bill zastosuje się do swoich ustaleń, czy też zastosuje się do rady swojej żony (Eileen Walsh), która głosi, że „Jeśli chcesz sobie poradzić w tym życiu, są rzeczy, które musisz zrobić”. trzeba ignorować.” Poza tym napięciem uwagę przykuwa sposób, w jaki intymna historia radzi sobie z tak ważnymi tematami, jak wina, wstyd i współudział, nie popadając przy tym w dramatyzm. Główną cechą filmu jest subtelność i poza kilkoma drobnymi chybieniami (głównym z nich jest krótkie spotkanie w trzecim akcie w barze, które może za bardzo przeliterować pewne rzeczy), jest tu wiele momentów, w których nie można nic pokazać które podnoszą poziom filmu i jego emocjonalnego oddziaływania.
Gra aktorska jest jednakowo mocna, a Murphy wykazuje całkowitą kontrolę nad stłumionym żalem swojej postaci. Jego pełen niuansów portret traumy czyni tutaj cuda; niezależnie od tego, czy jest to jego coraz bardziej energiczny rytuał szorowania rąk, kiedy wraca do domu z pracy, czy też subtelne drganie warg podczas cicho niszczycielskiej sceny u fryzjera, gdzie wspomnienie z przeszłości z dzieciństwa pojawia się i paraliżuje (lub odblokowuje?) teraźniejszość, czujesz to życzliwy człowiek przechodzący kryzys sumienia. Jak Murphy opisał swoją postać, jest to „chrześcijanin próbujący dokonać chrześcijańskiego czynu w dysfunkcyjnym społeczeństwie chrześcijańskim” i udaje mu się wynieść na wyższy poziom coś, co mogłoby być standardową postacią każdego człowieka.
Jedyna scena, która nie do końca jest jego własnością, dotyczy tej zinstytucjonalizowanej dysfunkcji ludzkiej postaci.
Centralny element przedstawia Billa zmuszonego usiąść naprzeciw szefowej pralni, siostry Mary (Emily Watson). Kiedy podczas dostarczania węgla do klasztoru znalazł młodą kobietę w opałach, urządza się dla niego przedstawienie. Daleko mu do ostatecznej rozgrywki z bossem ostatniego poziomu, wszystko w tej scenie jest implikowane poprzez niedopowiedzenie, co daje świetny efekt, a widz w żadnym momencie nie karmi się niewypowiedzianą prawdą: prawdziwe współczucie stawiane jest w obliczu inscenizowanej życzliwości, co stanowi fasadę, która ledwo maskuje zastraszenie i ostatecznie przekupstwo. Scena ta nie tylko ujawnia, że pralnie były tylko jednym z wielu mechanizmów stosowanych przez Kościół katolicki i państwo irlandzkie do regulowania „odbiegających od normy zachowań”, ale obnaża mafijny uścisk Kościoła nad społecznością, która nauczyła się nie sprawiać kłopotu ze strachu, że stracą to, co mają.
Watson jest doskonała: jej niekarykaturalny i wyjątkowo groźny występ nie trwa długo, ale jego wpływ pozostaje. Nigdy wcześniej nikt nie czuł się tak onieśmielony miłym słowem lub proponowaniem filiżanki herbaty. Jeśli chodzi o jej bardziej publiczne przemówienie w dalszej części filmu, zdanie „Pan jest współczuciem i miłością” przybiera złowrogi obrót, ponieważ współczucie jest tłumione, a jednocześnie głoszone. W Święta Bożego Narodzenia nie mniej.
Takie małe rzeczy mogła bardziej pochylić się nad strasznymi problemami, jakie dzieją się w klasztorach, ale jej powściągliwość przynosi rezultaty. Kończy się to wyrafinowanym finałowym beatem, który pozwala przebłysnąć nadziei, pozostawiając jednocześnie szeroko otwarte drzwi dla znacznie mniej „szczęśliwego” zakończenia. Bill dokonuje wyboru i od widzów zależy, jak zakończy się to początkowo podnoszące na duchu rozwiązanie. Podobnie jak w przypadku noweli Keegana, także w mocnym, a zarazem godny pochwały, dyskretnym filmie Mielantsa występuje delikatna równowaga, która pokazuje, jak wąska jest często granica między nadzieją a ruiną.
Przynajmniej nie musimy już liczyć na mocny film otwierający Berlinale. Właśnie dostaliśmy jednego.