O nas
Kontakt

Recenzja Wenecji 2024: „Maria” – (boska?) interpretacja Marii Callas w wykonaniu Angeliny Jolie

Laura Kowalczyk

Maria

Chilijski reżyser Pablo Larraín kończy swoją trylogię tragicznych kobiet biografią Marii Callas z Angeliną Jolie w roli głównej. Boska diwa czy może brakuje jej wysokich tonów?

Ostatni raz widzieliśmy Angelinę Jolie na dużym ekranie w 2021 roku, kiedy film Marvela został zmiażdżony, ale nie był tak zły, jak go pamiętasz Wieczni. W tym roku powraca z najtrudniejszą rolą w swojej karierze: wcielając się w najbardziej znaną i wpływową śpiewaczkę operową XX wieku – Marię Callas.

W reżyserii chilijskiego reżysera Pabla Larraína, który zamyka ostatnią część swojej trylogii o tragicznych kobietach, rozpoczętej premierą w Wenecji Jackie (2016) z Natalie Portman w roli Jackie Onassis i Spencer (2021), film biograficzny o księżnej Dianie z udziałem Kristen Stewart, który również zadebiutował na kanale Lido – Maria przedstawia Jolie wcielającą się w przerażającą rolę „La Divina”, w nowej interpretacji jej ostatnich dni spędzonych w Paryżu w latach 70.

Ta łykająca pigułki diwa nie śpiewała na scenie od ponad czterech lat i większość czasu spędza zamknięta w swoim wystawnym apartamencie, podczas gdy jej gospodyni Bruna (Alba Rohrwacher) gotuje jej omlety, a jej lokaj Feruccio (Pierfrancesco Favino) monitoruje jej codzienne przyjmowanie narkotyków. I to wtedy, gdy nie przygotowuje się do wywiadu z dziennikarzem (Kodi Smit-McPhee), o którym szybko się dowiadujemy, że jest halucynacją wywołaną narkotykami. Podpowiedź jest w jego imieniu: Mandrax, które jest ulubionym przygnębiaczem Callas.

Choć to może nie być jedyna rzecz, która jest fałszywa… Kto wie, kto lub co jest wytworem jej wyobraźni? W końcu lekarz Marii mówi jej, że „musi porozmawiać z (nią) o życiu i śmierci, o zdrowiu psychicznym i szaleństwie”. To wszystko może być podobne do Blondynkaa to, co jesteśmy świadkami, to gorączkowy sen o odrodzonych wspomnieniach ikony, migających przed jej oczami przed ostatnim tchnieniem…

Jednak w przeciwieństwie do polaryzującej biografii Marilyn Monroe w reżyserii Andrew Dominika, która była celowo fragmentaryczną i chaotyczną kroniką równie rozczłonkowanej psychiki, Maria sprawia wrażenie łagodniejszej i bardziej stonowanej.

Podobnie jak poprzednie trylogie, film opowiada o życiu kobiety, której sława uwięziła ją w więzieniu, które sama stworzyła. W odróżnieniu od znakomitego Jackie i coraz bardziej niezdarny SpencerJednakże, Maria utrzymuje widza na większym dystansie. Podzielony na trzy akty („La Diva”, „Important Truth” i „Curtain Call”) i jeden epilog zatytułowany „An Ending: Ascent” – który nieco zbyt rygorystycznie wykorzystuje oszałamiającą piosenkę Briana Eno o tym samym tytule – Larraín opisuje, jak mit Callas ją dusi i jak jej wielka miłość nadal ją prześladuje. Poprzez retrospekcje nakręcone w czerni i bieli dowiadujemy się, jak rozpoczęła związek z potentatem biznesowym Arystotelesem Onassisem (Haluk Bilginer), który ostatecznie zostawił ją dla Jackie Kennedy – pozwalając tym samym filmowcowi na zapętlenie pętli, jeśli chodzi o jego trzyczęściowy film.

Tylko nie spodziewajcie się cameo Natalie Portman. Ani żadnego szczególnego wglądu w słynną piosenkarkę.

Scenariusz autorstwa Stevena Knighta z Peaky Blinders sprawdza się dobrze, jeśli chodzi o jednowersowe teksty („Nie jestem głodny – chodzę do restauracji, żeby być adorowanym”; „Mam ochotę na uwielbienie”) i nie ulega hagiografii. Niestety, nigdy nie stawia żadnych celów poza „szczęście nigdy nie wytworzyło pięknej melodii” ani nie oferuje radykalnego podejścia do konwencji filmów biograficznych.

W tym eleganckim dramacie, który został pięknie nakręcony przez operatora Edwarda Lachmana, wciąż jest wiele do podziwiania. DP tworzy namacalnie piękne jesienne sceny, używając mieszanki 35 mm, 16 mm i Super 8 mm, aby dać Maria faktura, która przewyższa oba Jackie I Spencer.

Potem jest Jolie, która daje czadu, jeśli chodzi o odgrywanie legendarnej greckiej sopranistki urodzonej w Ameryce. To dobrze skalibrowany występ, ponieważ udaje jej się trzymać linii i nie stać się w pełni Normą Desmond, gdy mierzy się z niesławnie trudną diwą. Nie ulega też pełnym emocjom, ponieważ jej cierpienia i słabości od czasu do czasu wypływają na powierzchnię w mistrzowsko subtelny sposób. Szkoda, że ​​zbliżenia jej śpiewu wydają się nie na miejscu, pomimo że Jolie podobno odbyła sześciomiesięczny trening wokalny do tej roli. Sekwencje, w których widzimy i słyszymy, jak śpiewa, nigdy nie osiągają wysokich tonów, ponieważ rozpraszająco wyglądają jak udawanie przez Jolie, a nie prawdziwe ucieleśnienie sławnej muzyczki i jej wyjątkowej postawy.

Niestety, na samym końcu filmu dochodzi do strzelania sobie w struny głosowe, ponieważ Maria ulega najbardziej irytującemu schematowi filmów biograficznych, pokazując autentyczne sceny z życia głównej bohaterki, torpedując w ten sposób zawieszenie niedowierzania, że ​​Jolie jest Callas, w przeciwieństwie do aktorki naśladującej (choć imponująco).

Choć nie był to dźwiękowy policzek, na jaki wielu liczyło, Maria pozostaje angażującym listem miłosnym do Callas, niepozbawionym momentów pełnych emocji – najważniejszym z nich jest wzruszające spotkanie Marii z jej siostrą („Zamknij drzwi, siostrzyczko”… i podaj chusteczki), a także oszałamiające zakończenie, w którym psy diwy wykrzykują arię, podczas gdy Rohrwacher i Favino kradną show dzięki momentowi autentycznej czułości.

Szkoda, że ​​pomimo wszystkich swoich zalet, film nie jest boską wersją „La Divina”, na jaką można było liczyć.

Maria miał premierę na Festiwalu Filmowym w Wenecji w ramach konkursu.