Tylko faszyści przeżyli…
„Cała ta farsa zaczęła się wieki temu – oczywiście we Francji”.
Mówi nam to nasza narratorka Margaret Thatcher, prowadząc nas przez ten mroczny, komediowy horror polityczny w reżyserii Pabla Larraína, który powraca do Lido po 2021 roku Spencera z naprawdę wyjątkową i krwawą propozycją. Chilijski reżyser wyobraża sobie faszystowskiego dyktatora, generała Augusto Pinocheta (Jaime Vadell), jako wampira mieszkającego ukrytego w rozpadającej się rezydencji. Inaczej niż w prawdziwym życiu, w 2006 roku nie umarł całkowicie bezkarnie; przetrwał do tej pory, wysysając krew swoich ofiar – ze skłonnością do wstrząsów serca i trzymając się z daleka od krwi pracowników, która ma „cierpki” smak – a także przy wielu okazjach udając własną śmierć.
Jednak po 250 latach życia, od rewolucji francuskiej po współczesne Chile, Pinochet przeżywa coś w rodzaju kryzysu egzystencjalnego, który zmusza go do zaprzestania picia krwi. W końcu zdecydował się umrzeć. Tym razem na dobre.
„Dlaczego miałbym chcieć dalej żyć w kraju, który mnie nienawidzi?” – mówi, kwestionując akt życia w świecie, który pamięta go jako złodzieja.
Jego głodne dziedzictwa i otwarcie oportunistyczne dzieci też niewiele pomagają.
Jego ostateczne plany mogą nie być takie proste, gdyż podejrzewa, że ktoś stara się utrzymać go przy życiu. To oznacza, że znajduje nowe życie dzięki nieoczekiwanemu związkowi z Carmencitą (Paula Luchsinger), tajną zakonnicą-egzorcystką udającą księgową, aby wejść do rezydencji, aby lepiej pokonać tyrana.
Jest co podziwiać w tej odważnej, historycznej, rewizjonistycznej farsie udającej gotycką baśń – zwłaszcza wystawne monochromatyczne obrazy przedstawiające postać w pelerynie szybującą po nocnym niebie Santiago, dzięki uprzejmości znakomitego operatora Eda Lachmana (Dziewicze samobójstwa, kolęda). To gówniane założenie jest naprawdę czymś, co należy cenić i jest w nim coś więcej niż tylko wskazówka Kubricka Doktor Strangelove w Larraínie i współscenarzyście Guillermo Calderónie, ton narracji oraz sposób, w jaki czarny jak smoła humor trafia w większość swoich punktów.
Jednak do bezgranicznej miłości może nie wystarczyć.
Niespodziewanie powszechna (i drastyczna) przemoc w przeskakującym od dziesięciu lat akcie otwierającym ujawnia się rozczarowująco szybko, prowadząc do środkowej części zawierającej powtarzające się fragmenty wywiadów, przez które przebrnięcie jest trochę uciążliwe. W tym drugim akcie brakuje nieco pomysłowości i oddziaływania wcześniejszych scen, jak młody Pinochet (wówczas „Pinoche”) zlizujący krew z gilotyny Marii Antoniny i z szacunkiem opuszczający obóz z odciętą głową na pamiątkę.
Sprawy nabierają tempa w ostatnim akcie, który jest absolutnym hitem. Nic tu nie zostanie zepsute, ale jeśli pomyśleliście, że początkowy scenariusz był szalony, pojawiają się nowe postacie (które do tej pory słyszano, ale nie widziano) z freudowskimi motywami i jest to coś, co warto zobaczyć.
Utrzymujący się szkopuł z El Conde jest to, że jego satyryczny wydźwięk jest podważany przez zbyt gorliwe podejście do komentarza polegające na skupianiu się na wszystkim oprócz serca, co oznacza, że wraz z opadnięciem kurtyny wszystko staje się nieco bałaganiarskie. Rozumiecie, do czego Larraín zmierza, przedstawiając tę alegoryczną przestrogę, podkreślającą ponurą tendencję historii do powtarzania się. Wykorzystując mit o wampirze, reżyser lepiej podkreśla, jak zbrodnie i tyrania symbolu faszyzmu trwają w czasie, a nie blakną wraz ze śmiercią – jak wampiry. Frustrujące jest to, że niewiele pokazano na temat zbrodni Pinocheta, co osłabia możliwy wpływ brutalnej pozostaje jego bezkarności, a krytykę roli Kościoła podczas rządów dyktatora podważa ostatecznie zmarnowany charakter Carmencity.
To powiedziawszy, biorąc pod uwagę wszechobecność filmów biograficznych (zwłaszcza w tym roku w Konkursie – zobacz: Maestro, Priscilla, Ferrari …), to estetycznie dopracowane panto Pinocheta jest czymś godnym uczczenia. Jest genialnie groteskowy, wyjątkowo pomysłowy i zawiera kilka niesamowicie zapadających w pamięć wersów – w tym ogłoszenie Pinocheta, że odchodzi od stołu, przy którym gromadzi się cała jego rodzina, i zapewnienie swojej początkowej żony, że „będzie na niej jeździł jak koń bandyty”. ostatni raz.
El Conde będzie dobrze pasować do poprzednich filmów Larraína NIE I Klub, także o nieustępliwym widmie Pinocheta; i chociaż ambitne wykonanie może okazać się dla niektórych widzów zbyt gęste, w tym przypadku nadal będziecie chcieli się w niego wgryźć.
El Conde miał premierę na Festiwalu Filmowym w Wenecji, a na platformie Netflix pojawi się 15 września.